Czyli o tym, że będziesz reżyserką, wiedziałaś już wtedy?
Czułam, że mnie to bardzo interesuje, więc zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Nie miałam do końca śmiałości zmierzyć się z reżyserią. Myślałam: a może scenografia, może produkcja? Wówczas nie do końca wiedziałam, kto za co odpowiada w trakcie tworzenia filmu, i wybór padł na… dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. To wszechstronne studia – mieliśmy możliwość wyboru własnego rozkładu zajęć i kiedy wydrukowałam ten skomponowany przez siebie plan, okazało się, że wszystkie zajęcia są związane z filmem. To był czas szukania swojego głosu, pierwszych miniform filmowych. Sporo się tam nauczyłam i po trzech latach nabrałam śmiałości, żeby spróbować sił na egzaminach w Warszawskiej Szkole Filmowej.
Praca nad produkcją filmową wymaga miesięcy, a czasem lat działania, determinacji, szukania własnej drogi i środków wyrazu. Co cię motywuje do działania?
Czekałam na swój debiut osiem lat i wydaje mi się, że to wcale nie jest długo. Gdzieś przeczytałam, że kobiety reżyserki często czekają na swój debiut, aż będą koło pięćdziesiątki, mężczyźni koło czterdziestki. To było bardzo demotywujące, a do tego, kiedy dostałam się do WSF, byłam przekonana, że się tam nie utrzymam. Nie do końca wierzyłam, że pasuję do filmu. Przez pierwsze tygodnie nawet się nie rozpakowałam w wynajmowanej kawalerce. Jednak po pierwszej zrealizowanej w szkole etiudzie, która dobrze się przyjęła, zaczęłam myśleć o debiucie. Pod koniec studiów wiedziałam, jaką historię chcę opowiedzieć, właśnie tę, żadną inną. Fabuła „Innego końca nie będzie” dojrzewała w mojej głowie kilka lat. Nie wiedziałam, kiedy się to uda, ale miałam pewność, że to zrobię. Ścieżek zawodowych po reżyserii jest wiele: mogłam pracować na planach innych osób, wyrabiać sobie reżyserską rękę przy pracy nad serialami. Długo się wahałam, czy to dobrze, że postawiłam wszystko na ten debiut, ale że jestem dość uparta i oddałam temu filmowi kawałek życia, poszłam swoją drogą.
W swoich filmach – zarówno krótkometrażowych, jak i w ostatnim, „Innego końca nie będzie” – poruszasz temat skomplikowanych relacji międzyludzkich, o których trudno się rozmawia i jeszcze trudniej tworzy filmy, takie, by były autentyczne
i przekonujące. Skąd czerpiesz inspirację i co jest największym wyzwaniem przy realizacji tego rodzaju produkcji?
Inspiracją do „Inki” był reportaż o kobiecie, której sąsiedzi wybili szybę, żeby ją przestraszyć. Ona ich znała, z twarzy, z imienia i nazwiska. Zaczęłam się zastanawiać, co mieli w głowach, że to zrobili, jaki był powód tego działania, ile ona miała lat, gdzie siedziała,
co robiła wcześniej. Wyobraźnia od razu ruszyła do pracy nad historią. I może to zabrzmi trochę banalnie, ale w każdej historii wszystko sprowadza się do pytań, jakie zadaje sobie jej autor, i emocji, które nim targają. W opowieści właśnie to lubię najbardziej, zwłaszcza w kinie, gdy podejmuje ona duży temat, ale prezentuje go za pomocą jakiegoś jednego niuansu. Kiedy oglądam film, mam poczucie, że jego twórca ze mną rozmawia, zmusza do zastanowienia się, zgłębienia tematu
z tej danej perspektywy, skupienia się na kluczowym detalu. A odpowiadając na drugą część pytania: największym wyzwaniem jest to,
że mało ludzi wierzy w historię, gdy widzi ją na papierze. Nie od razu jest pewne, że ona się opowie i zachęci ludzi do pójścia do kina. Wszystkie moje dotychczasowe produkcje to historie proste i dość tanie w tym sensie, że nie wymagały dużych nakładów finansowych na realizację, ale czynnikiem generującym największy koszt jest czas. Filmy potrzebują czasu – w preprodukcji, w zdjęciach, w postprodukcji – na znalezienie takich środków wyrazu, żeby opowiedzieć je w sposób autentyczny. Nie da się zrobić kilku intensywnych emocjonalnie scen jednego dnia. I twórcy, i aktorzy mają swoje granice. Nie jest łatwo znaleźć producenta i zespół, którzy to zrozumieją i poczują. Dla mnie to było niesamowite, że przy debiucie udało się to osiągnąć.
Do współpracy przy filmie „Innego końca nie będzie” zaprosiłaś zarówno doświadczonych, jak i świetnie rokujących aktorów
i aktorki, m.in. Bartłomieja Topę, Agatę Kuleszę, Maję Pankiewicz czy Sebastiana Delę. Jak ci się pracowało w takiej ekipie i czego się nauczyłaś?
Pracowało się najlepiej na świecie i było dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Były długie rozmowy, podawanie w wątpliwość kolejnych linijek tekstu i przede wszystkim szacunek w obie strony. Udało się nam na jakiś czas stworzyć małą rodzinę. Może jedyne, co w przyszłości mogłoby być inaczej, to więcej prób z aktorami. Próby są wspaniałe! Na pewno nauczyłam się pewności siebie, wychodzenia poza swoją introwertyczność czy nieśmiałość. Dzięki nim mam więcej empatii, ale też uświadomiłam sobie, ile jeszcze chcę się nauczyć. Byli aktorzy, tak jak mówisz Agata, Bartek, pracujący już wiele lat, ale i Klementyna Karnkowska, która jest nieoszlifowanym diamentem, ma niesamowitą charyzmę, i którą wszyscy byliśmy zachwyceni. Fajnie było zobaczyć, jak czerpali od siebie wzajemnie. Dla mnie, jako debiutującej reżyserki, to była niezła reżyserska gimnastyka, bo każdy wymagał innego podejścia.