Wspomniałaś o francuskojęzycznym gimnazjum, w jednym z wywiadów powiedziałaś też, że twoją pasją, obok aktorstwa, są języki obce…
Chodziłam do gimnazjum z wykładowym francuskim i do hiszpańskiej klasy w liceum. Nie lubiłam spędzać dużo czasu przy książkach, a nauka języków przychodziła mi z łatwością, więc dzięki tym wyborom miałam więcej czasu na inne rzeczy. Kiedy wybierałam gimnazjum, jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że nauka francuskiego otworzy mi drzwi do nowego poziomu komunikacji z wieloma osobami. Doszłam do tego szybko, już podczas pierwszej wymiany we Francji. I jeszcze przykład związany z innym językiem. Kiedyś w Hiszpanii wędrowałyśmy z przyjaciółką trasą Camino de Santiago, zrobiłyśmy sobie przerwę, było bardzo gorąco. Przechodząca obok staruszka uśmiechnęła się i zagadała do nas po hiszpańsku, a my jej odpowiedziałyśmy. Zaczęłyśmy z nią rozmawiać i ta kobieta zaprosiła nas do domu, zrobiła śniadanie, zaparzyła kawę, pokazała rodzinne zdjęcia i otworzyła przed nami swój świat. Gdybyśmy nie mówiły w jej języku, nie miałybyśmy szansy tego przeżyć. Myślę, że to jest najcenniejsze.
Podczas filmowych czwartków w SPATiF-ie wraz z twórcami i publicznością oglądacie debiuty reżyserów i aktorów, a później o nich dyskutujecie. Od twojej pierwszej roli w filmie minęło 10 lat. Jak ewoluowało twoje aktorstwo?
Dzięki temu, że dużo praktykowałam, mam teraz więcej swobody i w zanadrzu narzędzia, z których w każdej chwili mogę skorzystać. Niestety, myślę, że w pewnym momencie dopadło mnie też lenistwo. Kiedy oglądam sceny, z których nie jestem zadowolona, zarzucam sobie brak systematycznej pracy nad warsztatem. Wiem, że niektórzy aktorzy z łatwością wcielają się w skrajne postacie, wykorzystując różnorodne środki fizycznej ekspresji. Moje aktorstwo jest zbudowane na czymś innym – na maksymalnie autentycznym oddawaniu emocji. Tę mocno warsztatową stronę zawodu aktora mam zamiar jeszcze odkryć, co też mnie cieszy.
Jak więc wygląda twoje przygotowywanie się do roli?
Przede wszystkim polega na prokrastynacji. [śmiech] Czasami czuję się tak, jakbym miała rolę urodzić. Noszę ją w sobie, karmię kontekstami. Czytałam, że Meryl Streep chodzi po domu i mówi kwestie głosem postaci, wykonując jednocześnie jej ruchy. U mnie najdłużej trwa proces przetrawiania roli w głowie. Najpierw próbuję zrozumieć postać, a dopiero potem w nią wchodzę. Bywa, że przeciągam to do końca, tzn. do czasu, gdy jest we mnie już wiele rzeczy i czuję, że ona się wydarzy. Tak naprawdę jestem moją postacią dopiero, kiedy wchodzę na plan w kostiumie. On daje mi najwięcej. Gdy widzę siebie zmienioną, czuję, że moje ciało też zachowuje się inaczej. To z kolei jest impulsem do pokazania emocji i całej reszty.
Z której roli jesteś najbardziej dumna?
Mam kilka drobnych ról, które bardzo lubię. Na przykład postać z króciutkiego filmu „The Bread Queen” zrealizowanego przez duet reżysersko-scenograficzny, Maćka Milocha i Natalię Mleczak. Lubię go, bo miałam okazję wcielić się w absolutnie wykręconą postać, wejść w wymyślony przez kogoś świat. Moim ulubionym shortem jest „Thursday” w reż. Bren Cukier, dostępny m.in. na platformie Nowness – film, który w subtelny sposób opowiada o sytuacji aborcyjnej w Polsce. A jeśli chodzi o pełny metraż, to nadal lubię moją rolę w „Kamerdynerze”, bo uważam, że cały ten obraz jest spójny i poruszający. Oczywiście czekam na nowe wyzwania. Bardzo chciałabym zagrać rolę, która będzie wymagała ode mnie pracy nowymi narzędziami, wcielenia się w kogoś innego niż ja.
A najbardziej wymagająca rola?
Mój debiut w filmie fabularnym. Chyba chodzi o emocje. Gdy stałam na planie „Pań Dulskich” i wiedziałam, że za moment mam pierwsze ujęcie w życiu, które będzie wyświetlone na wielkim ekranie, drżał mi głos, cała się trzęsłam, mimo że była to mała rólka. Miałam zagrać zaspaną, a byłam spięta. Myślę, że przeżycia, które towarzyszą aktorowi przy powstawaniu pierwszych filmów, są niepowtarzalne, dlatego „Panie Dulskie” i „Kamerdyner” to dwa tytuły, które będą dla mnie pod tym względem niedoścignione. Chociaż… nie wiadomo, co mi się jeszcze przytrafi. Tak jak już kiedyś mówiłam, bardzo chciałabym zagrać w westernie.
Więcej cię w filmie niż w teatrze. Studiowałaś w Szkole Filmowej w Łodzi. Czy to, że chcesz iść w stronę kina, wiedziałaś już na etapie wyboru szkoły?
Zawsze myślałam o graniu w filmach. Równocześnie jednak marzyłam, by studiować w Akademii Teatralnej w Warszawie, gdzie się nie dostałam. Łódź przyjęła mnie za pierwszym razem i była zupełnie nowym kierunkiem, który z perspektywy czasu doceniam. Myślę, że gdybym trafiła do stricte teatralnej szkoły, moja kariera mogłaby potoczyć się inaczej. Praca w teatrze wiąże się z prowadzeniem zupełnie innego trybu życia. Gdy jesteś na etacie, prawie codziennie masz próby, spektakle. To oznacza wielokrotne powtarzanie tekstu i scen. Zdecydowanie wolę wciąż mieć przed sobą nowe role, miejsca, nowych ludzi. Potrzebuję ciągle czuć adrenalinę. Lubię też to, że kiedy kończę film, mam zwykle trochę czasu, który mogę przeznaczyć na odpoczynek i robienie innych rzeczy. Nie umiałabym tak jak niektórzy z planu filmowego jechać prosto na spektakl.
Czy jest ktoś ze świata filmu i teatru, kogo podziwiasz?
To młode nazwiska: Kasia Warzecha i Elżbieta Benkowska. Po pierwsze te reżyserki robią dobre filmy o ważnych sprawach. Wiedzą, dlaczego tworzą. Po drugie to one doprowadziły do sporej zmiany w naszym środowisku – mam na myśli tantiemy dla artystów filmowych. Miały odwagę się o nie upomnieć i pociągnęły za sobą mnóstwo osób. Bardzo mi to imponuje. Gdy patrzę na nie, wiem, że polska branża filmowa jest w dobrych rękach.