Sense of Beauty

 
Beauty News

Chodzi o emocje

W pracy, w relacjach z ludźmi i ze zwierzętami. O roli ekscentrycznej siostry Simony Kossak – Glorii, życiowych wyborach, wyzwaniach i pasjach opowiada nam aktorka Marianna Zydek.
Rozmawiała: Monika Midura

W filmie „Simona Kossak” zagrałaś starszą siostrę biolożki, Glorię, postać kontrowersyjną, można też powiedzieć – tragiczną. To było wyzwanie?
Zagranie kogoś, kto naprawdę istniał, obciąża aktora inną odpowiedzialnością niż ta, która towarzyszy mu podczas kreowania postaci fikcyjnej. To czyjaś historia, więc trzeba ją opowiedzieć jak najbliżej prawdy. W dodatku po raz pierwszy zagrałam wyraźnie czarny charakter. Nigdy nie poznam Glorii Kossak, ale z tego, co wiem, była trudną osobą i fatalną siostrą. Musiałam się z tym zmierzyć. Wyobrażałam sobie, że można być okropnym dla bliskich, i w pewnym momencie spostrzegłam, że staję się niemiła dla Agaty Kuleszy [w filmie Elżbieta Kossak, matka Glorii i Simony – przyp. red.] i Sandry Drzymalskiej [Simona Kossak – przyp. red.] i niefajnie nam się siedzi razem w kamperze. [śmiech] Gdy byłam w kostiumie, coś przejmowało nade mną kontrolę. Na planie się więc izolowałam i wprowadzałam w ponury nastrój, choć nie lubię zapuszczać się w takie rejony. Dziwnym momentem był również ten, gdy w charakteryzatorni zastanawiałam się, co mam z Glorią Kossak wspólnego. Postanowiłam sprawdzić jakąś informację w internecie i dopiero wtedy dostrzegłam, że urodziłyśmy się tego samego dnia. Siła tej postaci znajduje także odzwierciedlenie w odbiorze filmu. Mimo że rola jest epizodyczna, po pokazie w Gdyni wiele osób do mnie podeszło, chciało o niej rozmawiać, co nie zdarzyło się po żadnym z moich mniejszych występów. Potrzebowałam też sporo czasu, aby się od Glorii odciąć.

Współczujesz swojej bohaterce? Choć miała talent malarski, była tą bardziej błyskotliwą, ładniejszą siostrą, wydaje się, że to Simona wygrała życie, a Gloria się pogubiła.
Żeby kogoś zagrać, trzeba spróbować go zrozumieć. Nawet jeśli robił straszne rzeczy, należy dowiedzieć się, dlaczego tak się działo. Gloria Kossak miała trudne dzieciństwo, matkę, która źle traktowała córki. Z takiego domu nie dało się wyjść bez szwanku.
Każda z sióstr znalazła inny sposób radzenia sobie z opresją. Simona uciekła w świat zwierząt, a Gloria odcięła się od emocji, założyła maskę. Myślę, że zło, które wyrządzała, wynikało z jej słabości. Choć starała się kreować wizerunek odważnej, podziwianej kobiety, triumfującej w rajdach samochodowych, prawdopodobnie nie zmierzyła się ze swoimi demonami.
Simona Kossak żyła w puszczy, Gloria Kossak także otaczała się zwierzętami. A w jaki sposób z przyrodą obcuje Marianna Zydek?
Na pewno jest jej w moim życiu za mało. Na szczęście mieszkam w zielonej okolicy i gdy mam czas, idę na długi spacer z psem. Zwierzęta mnie fascynują. Mam kotkę, która przyszła do mnie na planie i zabrałam ją do domu, choć nigdy nie lubiłam kotów. Bardzo odpowiada mi jej charakter, to, że nie daje się zdominować psu. Jest też świetnym termoforem. [śmiech] Przez zawód, który wykonuję, zawsze mam w zanadrzu cały wachlarz emocji, również w życiu prywatnym. Gdy jest ich we mnie za dużo, patrzę na nią i podziwiam, jaka jest spokojna.

A twój pies?
Uczy mnie odpowiedzialności. To trochę tak jak z dzieckiem. Nie mogę z nim wszędzie pójść, muszę pamiętać, aby go wyprowadzić. Widzę, że on potrzebuje relacji ze mną. Kiedy poświęcam mu zbyt mało uwagi, jest obrażony, więcej szczeka. Wczoraj poszliśmy na długi spacer, bawiliśmy się, dzięki czemu dzisiaj inaczej się zachowuje. Gdy na niego patrzę, uświadamiam sobie, że my też jesteśmy zwierzętami. Rządzą nami podobne mechanizmy, choć czasem o tym zapominamy.

Dobrze odnajdujesz się także wśród ludzi. Wymaga tego nie tylko praca aktora, lecz również twoja dodatkowa działalność – organizowanie i prowadzenie spotkań z twórcami filmowymi w SPATiF-ie. Zawsze lubiłaś przejmować inicjatywę?
Chyba tak. Gdy chodziłam do francuskojęzycznego gimnazjum, potrafiłam przekonać pół klasy do udziału w konkursie teatralnym. Bardzo mi zależało, żeby nasz spektakl był udany, i zdarzały się momenty, kiedy dążyłam do tego za wszelką cenę. Dopiero później nauczyłam się, że nie zawsze warto. Przedstawienia grup, którym przewodziłam, wygrywały rywalizacje i to było miłe, lecz mojej pracy przy tych projektach zawsze towarzyszył stres. Tak było też z czwartkami w SPATiF-ie. Na początku spotkania odbywały się raz w tygodniu i dziś nie pojmuję, jak byłam w stanie to udźwignąć. Musiałam przecież zaprosić gościa, wymyślić program. Teraz więcej improwizuję, ale kiedyś bardzo długo się do tych spotkań przygotowywałam, chciałam, żeby rozmowy przebiegły jak najlepiej. To było okropnie stresujące. Obecnie widujemy się w SPATiF-ie raz w miesiącu.

Co te spotkania ci dają?
Kiedy zdawałam na studia, myślałam, że aktorzy mają więcej do powiedzenia. Brałam przecież udział w konkursach teatralnych, w których sami reżyserowaliśmy spektakle. Trochę się więc rozczarowałam, gdy zrozumiałam, że to, jak potoczy się moja kariera, w małej mierze zależy ode mnie, a w dużej od tego, co ktoś we mnie zobaczy i co mi zaproponuje. Czwartki w SPATiF-ie nie były moim pomysłem, lecz propozycją, która wypełniła powstałą w wyniku zderzenia z rzeczywistością lukę. Mogę decydować o tym, jak wyglądają spotkania, jakich gości zapraszam i jak przebiega dyskusja. Doceniam, że poza moim zawodem mam jeszcze coś, w czym mogę się spełniać.
Wspomniałaś o francuskojęzycznym gimnazjum, w jednym z wywiadów powiedziałaś też, że twoją pasją, obok aktorstwa, są języki obce…
Chodziłam do gimnazjum z wykładowym francuskim i do hiszpańskiej klasy w liceum. Nie lubiłam spędzać dużo czasu przy książkach, a nauka języków przychodziła mi z łatwością, więc dzięki tym wyborom miałam więcej czasu na inne rzeczy. Kiedy wybierałam gimnazjum, jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że nauka francuskiego otworzy mi drzwi do nowego poziomu komunikacji z wieloma osobami. Doszłam do tego szybko, już podczas pierwszej wymiany we Francji. I jeszcze przykład związany z innym językiem. Kiedyś w Hiszpanii wędrowałyśmy z przyjaciółką trasą Camino de Santiago, zrobiłyśmy sobie przerwę, było bardzo gorąco. Przechodząca obok staruszka uśmiechnęła się i zagadała do nas po hiszpańsku, a my jej odpowiedziałyśmy. Zaczęłyśmy z nią rozmawiać i ta kobieta zaprosiła nas do domu, zrobiła śniadanie, zaparzyła kawę, pokazała rodzinne zdjęcia i otworzyła przed nami swój świat. Gdybyśmy nie mówiły w jej języku, nie miałybyśmy szansy tego przeżyć. Myślę, że to jest najcenniejsze.

Podczas filmowych czwartków w SPATiF-ie wraz z twórcami i publicznością oglądacie debiuty reżyserów i aktorów, a później o nich dyskutujecie. Od twojej pierwszej roli w filmie minęło 10 lat. Jak ewoluowało twoje aktorstwo?
Dzięki temu, że dużo praktykowałam, mam teraz więcej swobody i w zanadrzu narzędzia, z których w każdej chwili mogę skorzystać. Niestety, myślę, że w pewnym momencie dopadło mnie też lenistwo. Kiedy oglądam sceny, z których nie jestem zadowolona, zarzucam sobie brak systematycznej pracy nad warsztatem. Wiem, że niektórzy aktorzy z łatwością wcielają się w skrajne postacie, wykorzystując różnorodne środki fizycznej ekspresji. Moje aktorstwo jest zbudowane na czymś innym – na maksymalnie autentycznym oddawaniu emocji. Tę mocno warsztatową stronę zawodu aktora mam zamiar jeszcze odkryć, co też mnie cieszy.

Jak więc wygląda twoje przygotowywanie się do roli?
Przede wszystkim polega na prokrastynacji. [śmiech] Czasami czuję się tak, jakbym miała rolę urodzić. Noszę ją w sobie, karmię kontekstami. Czytałam, że Meryl Streep chodzi po domu i mówi kwestie głosem postaci, wykonując jednocześnie jej ruchy. U mnie najdłużej trwa proces przetrawiania roli w głowie. Najpierw próbuję zrozumieć postać, a dopiero potem w nią wchodzę. Bywa, że przeciągam to do końca, tzn. do czasu, gdy jest we mnie już wiele rzeczy i czuję, że ona się wydarzy. Tak naprawdę jestem moją postacią dopiero, kiedy wchodzę na plan w kostiumie. On daje mi najwięcej. Gdy widzę siebie zmienioną, czuję, że moje ciało też zachowuje się inaczej. To z kolei jest impulsem do pokazania emocji i całej reszty.

Z której roli jesteś najbardziej dumna?
Mam kilka drobnych ról, które bardzo lubię. Na przykład postać z króciutkiego filmu „The Bread Queen” zrealizowanego przez duet reżysersko-scenograficzny, Maćka Milocha i Natalię Mleczak. Lubię go, bo miałam okazję wcielić się w absolutnie wykręconą postać, wejść w wymyślony przez kogoś świat. Moim ulubionym shortem jest „Thursday” w reż. Bren Cukier, dostępny m.in. na platformie Nowness – film, który w subtelny sposób opowiada o sytuacji aborcyjnej w Polsce. A jeśli chodzi o pełny metraż, to nadal lubię moją rolę w „Kamerdynerze”, bo uważam, że cały ten obraz jest spójny i poruszający. Oczywiście czekam na nowe wyzwania. Bardzo chciałabym zagrać rolę, która będzie wymagała ode mnie pracy nowymi narzędziami, wcielenia się w kogoś innego niż ja.

A najbardziej wymagająca rola?
Mój debiut w filmie fabularnym. Chyba chodzi o emocje. Gdy stałam na planie „Pań Dulskich” i wiedziałam, że za moment mam pierwsze ujęcie w życiu, które będzie wyświetlone na wielkim ekranie, drżał mi głos, cała się trzęsłam, mimo że była to mała rólka. Miałam zagrać zaspaną, a byłam spięta. Myślę, że przeżycia, które towarzyszą aktorowi przy powstawaniu pierwszych filmów, są niepowtarzalne, dlatego „Panie Dulskie” i „Kamerdyner” to dwa tytuły, które będą dla mnie pod tym względem niedoścignione. Chociaż… nie wiadomo, co mi się jeszcze przytrafi. Tak jak już kiedyś mówiłam, bardzo chciałabym zagrać w westernie.

Więcej cię w filmie niż w teatrze. Studiowałaś w Szkole Filmowej w Łodzi. Czy to, że chcesz iść w stronę kina, wiedziałaś już na etapie wyboru szkoły?
Zawsze myślałam o graniu w filmach. Równocześnie jednak marzyłam, by studiować w Akademii Teatralnej w Warszawie, gdzie się nie dostałam. Łódź przyjęła mnie za pierwszym razem i była zupełnie nowym kierunkiem, który z perspektywy czasu doceniam. Myślę, że gdybym trafiła do stricte teatralnej szkoły, moja kariera mogłaby potoczyć się inaczej. Praca w teatrze wiąże się z prowadzeniem zupełnie innego trybu życia. Gdy jesteś na etacie, prawie codziennie masz próby, spektakle. To oznacza wielokrotne powtarzanie tekstu i scen. Zdecydowanie wolę wciąż mieć przed sobą nowe role, miejsca, nowych ludzi. Potrzebuję ciągle czuć adrenalinę. Lubię też to, że kiedy kończę film, mam zwykle trochę czasu, który mogę przeznaczyć na odpoczynek i robienie innych rzeczy. Nie umiałabym tak jak niektórzy z planu filmowego jechać prosto na spektakl.

Czy jest ktoś ze świata filmu i teatru, kogo podziwiasz?
To młode nazwiska: Kasia Warzecha i Elżbieta Benkowska. Po pierwsze te reżyserki robią dobre filmy o ważnych sprawach. Wiedzą, dlaczego tworzą. Po drugie to one doprowadziły do sporej zmiany w naszym środowisku – mam na myśli tantiemy dla artystów filmowych. Miały odwagę się o nie upomnieć i pociągnęły za sobą mnóstwo osób. Bardzo mi to imponuje. Gdy patrzę na nie, wiem, że polska branża filmowa jest w dobrych rękach.
Marianna Zydek

Urodzona w Gdańsku, absolwentka wydziału aktorskiego PWSFTviT im. Leona Schillera w Łodzi. Na dużym ekranie debiutowała rolą w „Paniach Dulskich” w reż. Filipa Bajona. Trzy lata później zagrała w głośnym filmie tego reżysera – „Kamerdyner”. Wystąpiła w kilkudziesięciu filmach i serialach. Od dwóch lat przygotowuje i prowadzi spotkania z twórcami filmowymi „Nic ciekawego” w klubie SPATiF w Warszawie.

Zobacz także