Mam wrażenie, że niechętnie mówi Pani o kulisach projektów zawodowych. Tak jakby wolała Pani, żeby one same się broniły?
Tak, to prawda. Kiedy gram w filmie lub teatrze, to jest moja wypowiedź. Nasza zbiorowa wypowiedź. Nie lubię jej potem rozcieńczać dodatkowymi opowieściami, ona już należy do widzów, to ich czas na komentarze i przeżycia. Zrobiliśmy bardzo esencjonalny napar z rozmaitych ziół, które misternie dobraliśmy, nie ma sensu opowiadać o nim, chciałabym, żeby ludzie sami skosztowali. Nie po to tworzę postaci, żeby o nich opowiadać. A mówiąc za dużo, można też odbiorców za bardzo ukierunkować, zamknąć na ich osobistą, całkowicie dowolną interpretację. Odbiór spektaklu lub filmu powinien, moim zdaniem, być przede wszystkim emocjonalny, zmysłowy.
W filmie „Moje wspaniałe życie” w reżyserii Łukasza Grzegorzka gra Pani kobietę, która znajduje w sobie siłę, żeby przestać udawać, wstydzić się swoich potrzeb, chować się za społecznymi rolami.
I właśnie zaczynamy nazywać i sugerować widzowi interpretację. Ale skoro już to padło – tak, dla mnie jest to film o wyzwoleniu. O wyzwoleniu kobiety. Ale ponieważ scenariusz napisał i film wyreżyserował mężczyzna – Łukasz Grzegorzek – jasne jest, że to nie tylko film o kobietach i dla kobiet. Założenie, że mężczyźni i kobiety się nie rozumieją, jest błędem. Żyjemy wspólnie, blisko i właśnie się rozumiemy, a nawet się kochamy!
Być może wysiłek, aby wyzwolić się z narzuconych ról społecznych, jest doświadczeniem uniwersalnym? Mąż głównej bohaterki też wydaje się uwięziony w funkcjach, które pełni.
W momencie, kiedy Jo się wyzwoliła, cała reszta rodziny też została nago. Ona włożyła patyk w szprychy i wszyscy się wykopyrtnęli. Walczy o swoją wolność i tym samym zmusza innych do prawdy. Nie po to, aby wszystkiemu w życiu zaprzeczyć, ale być może dowiedzieć się, że to, co ma w zasięgu ręki, jest właśnie tym najważniejszym.
Akurat ta bohaterka pokazuje nam próbę emancypacji, postawienia na własne potrzeby. Zastanawiam się, czy przygotowując się do roli, zawsze można odnaleźć w sobie jakąś część postaci, czy czasem trzeba budować ją całkowicie od podstaw?
Jest różnie. Obserwuję, jak u mnie się to zmienia. Kiedyś starałam się przede wszystkim szukać różnic pomiędzy mną a postacią, a teraz mniej się bronię przed podobieństwami. Różnice są bardzo inspirujące, uwalniają wyobraźnię. O czym marzy moja bohaterka, a co mnie nie interesuje? Co lubię, a czego ona nie znosi? Zalety, umiejętności i wady, które ma moja postać, a których ja nie mam. Inne tempo reakcji, sposób myślenia, inne zdanie o świecie itd. Ale nauczyłam się akceptować, że najważniejsze jest to, co mam w sobie, to, czym tylko ja dysponuję, moje doświadczenia. Już się z tym godzę, że nie stanę się nagle niską, korpulentną, czarnoskórą śpiewaczką jazzową.
Aby z tego czerpać, trzeba się nauczyć akceptować to, co mamy w sobie. Myślę, że można to odnieść do stopniowo nabywanej dojrzałości, nie tylko aktorskiej, ale także kobiecej.
W tym celu trzeba chociaż trochę uwierzyć, że ma się wystarczająco dużo, że wszystko w nas samych stanowi zasoby, a nie deficyty, że zasobem są również słabości, nieumiejętności, lęk. Trudno uciec od własnej konstrukcji psychicznej i fizycznej również. Na przestrzeni lat przestałam się bać je pokazywać. Zdałam sobie sprawę, że właśnie one stanowią mój warsztat. Ale to bywało trudne, to godzenie się, że nie mogę się oddzielić od swojej pracy, nie mam farb, pędzla, sztalugi, dłuta, nut, pióra, niczego, co można odłożyć, wyrzucić. Jestem tylko ja, właśnie z moją konstrukcją psychofizyczną. Wydaje mi się, że dlatego jest tyle metod pracy aktorskiej. Nieustannie ludzie próbują ogarnąć i skodyfikować ten fenomen. A w rezultacie każdy aktor ma swoją metodę pracy, nawet jeśli próbuje pracować według jakiejś wymyślonej techniki, to i tak musi w końcu stworzyć własną, unikalną, dopasowaną do jego niepowtarzalnej konstrukcji.