To kwestia zadowolenia czy raczej dodania im pewności siebie przez to, że w tej nowej skórze mogą lepiej wejść w rolę?
Na pewno tak – pewność siebie. Są jednak aktorzy, którzy nie chcą się poddawać pewnym zabiegom – na przykład postarzaniu. I to częściej mężczyźni niż kobiety. Zdarza się to raczej w przypadku aktorów nieprofesjonalnych, ci wielcy oddają się całkowicie w ręce profesjonalistów, jeśli mają zaufanie, że umiemy oddać charakter danej roli. Dlatego między innymi Polański po skończonej pracy przy filmie napisał mi: „Dziękuję, stworzyłeś mi rolę”.
Mam wrażenie, że często rola charakteryzatorów jest w procesie tworzenia filmu niedoceniana lub zostaje przyćmiona przez ogrom wysiłku, jaki wkłada się również w stworzenie scenografii, plastykę obrazu czy kostiumy. A to właśnie w charakteryzatorni tworzone są często charaktery postaci – mała wymyślona blizna, zmarszczka, wąs mogą dodać godności lub ją odebrać, mogą spowodować, że dana postać jest dojrzalsza, delikatniejsza, agresywna czy frywolna. Nie mówiąc o kreacjach pełnych, tak jak w „Draculi” czy „Piratach z Karaibów”.
Ja jestem właśnie tym żołnierzem, marynarzem, bandytą i księdzem i każdy z nich spełnia inną rolę.
Bardziej księdzem czy bandytą?
To zależy, jaki jest scenariusz. I nieraz trzeba to połączyć – zaczynam od księdza, a kończę na bandycie. A bandyta może też zostać księdzem.
Czyli przechodzisz metamorfozy, tworząc filmy.
Oczywiście! Bywają filmy, w których czas akcji trwa kilkadziesiąt lat, trzeba więc wziąć pod uwagę anatomię, biologię, wymyśleć, jak aktor się będzie starzał. A to jest związane z całą rolą, ze scenariuszem, z tym, czy jego postać jest osobą z wyższych sfer, hrabią czy wieśniakiem. U każdego znamiona starości będą inne. Wieśniak będzie szybciej się starzał, bo jest to związane z naturą jego pracy. Z kolei dbający o siebie pan doktor z miasta będzie się starzał inaczej.
Jak Ty się do tej roboty zabierasz?
Najpierw czytam scenariusz, a potem siadam do pracy z reżyserem, kostiumografem i autorem zdjęć. Dla mnie autorzy zdjęć są bardzo ważni – bez nich nie ma filmu. Film to przeniesienie historii na obraz, jest jak malarstwo. Aby widz mógł dobrze zrozumieć historię na ekranie, praca każdego z nas musi współgrać. Współpraca z autorem zdjęć daje mi także ważne narzędzie, jakim jest światło – ono może pomóc, ale i zepsuć wizerunek postaci, twarzy.
Który z filmów był dla Ciebie przełomowy, pozwolił na wspomnianą wyżej metamorfozę?
Bardzo trudne pytanie. Jeśli chodzi o filmy, to z pewnością „Lista Schindlera”, która otworzyła mi okno na świat, przyniosła kolejne propozycje współpracy z aktorami i reżyserami. Ale to nie był lekki film z racji samej historii i atmosfery holocaustu na planie. Ogromny wpływ miały na mnie jeszcze „Pachnidło” Tykwera i „Biała wstążka” Hanekego. „Pachnidło” było niejako kompletne – od charakteryzacji zwykłej po efekty specjalne. On też odcisnął się na mnie mocno psychicznie. To było wielkie przedsięwzięcie historyczne, epoka końca XVII wieku. Było wiele elementów, które mocno wciągnęły mnie w ten film. Na pewno odbiła się na mnie także mocno współpraca z wybitnymi reżyserami, którzy stawiali przede mną wielkie wymagania. Musisz wtedy dać z siebie wszystko. A pamiętajmy, że nikogo nie obchodzi, co się dzieje poza ekranem. Dlatego ja zawsze mówię, że prawda wychodzi dopiero wtedy, gdy siadamy i oglądamy ten nasz film. Ekran obnaża prawdę. Kamera jest bezwzględna, więc wyzwaniem, jakie stawiam sobie, jest czujność – bo inni nie muszą widzieć, ale ja mam widzieć i ciągle pilnować. I dlatego muszę być na planie, przy reżyserze, przy kamerze, żeby to wszystko jeszcze lepiej kontrolować. Operator myśli o świetle, reżyser o scenie, o tym, jak mają grać aktorzy, kostiumograf – jak leży sukienka i buty. A charakteryzacja to jest moja odpowiedzialność, choć oczywiście jest to praca zbiorowa. Zanim zaczynamy pracę nad filmem ustalamy, jak aktor będzie wyglądał w danych scenach czy w danych latach. Są takie filmy, gdzie pewne rzeczy realizują się na planie. Są i tacy reżyserzy, którzy nie potrafią sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał ten aktor, kiedy mu zmienimy włosy i postarzymy – muszą to zobaczyć na własne oczy. Są też plany, na których wykonuje się wszystkie próby charakteryzacji i wyglądu aktora.
Jak określiłbyś styl Waldemara Pokromskiego?
Właściwie mógłbym powiedzieć „no make-up”, ale teraz już wiele osób próbuje tak pracować. Generalnie chodzi o to, żeby tego make-upu nie było widać. Stworzyłem kilka nowatorskich technik efektowych – np.: wymyśliłem wkładki wewnętrznego użytku do twarzy, dające efekt pogrubienia – świetne zwłaszcza do ról, w których aktor ma przybrać na wadze lub przejść widoczną transformację. Ten mój pomysł wykorzystano po raz pierwszy w Ameryce i został uznany za ekonomiczny i dający świetny efekt, bo nie trzeba było obklejać aktora, tylko „pogrubiliśmy” go od środka.
Jakie są trendy i style w dzisiejszej charakteryzacji?
Sposób podkreślenia urody nie zmienił się specjalnie, bo u kobiet nadal podkreślamy usta i oczy – to są dwa najbardziej istotne elementy twarzy, które dominują, gdy na nią patrzymy. I one zawsze w historii kina były podkreślane. Kolory czy fryzury podlegają notorycznym modyfikacjom. Ostatnio testuję sporo produktów kosmetycznych i chętnie pracuję, używając kosmetyków Dr Irena Eris – są delikatne w konsystencji i mają bardzo subtelną kolorystykę, bardzo przydatną w charakteryzacji filmowej.
Twoje guru charakteryzatorskie?
W Stanach od dawna funkcjonuje podział na charakteryzatorów klasycznych i efektowych. W Polsce robimy jedno i drugie. Zarówno w Stanach, jak i w Wielkiej Brytanii są świetni specjaliści od charakteryzacji, np. angielska charakteryzatorka Morag Ross, przez lata pracująca z Cate Blanchett, czy Christopher Tucker, u którego praktykowałem w Londynie. Cenię też bardzo Dicka Smitha i Ricka Backera. Jak oni do tego doszli? Na pewno jest to połączenie wielkiego talentu z odrobiną szczęścia. Tak było też w moim przypadku – pracowałem nad „Kapitan Ameryka”, bo akurat poszukiwano lokalnych twórców, pracujących w Niemczech.
Ze swoją niechęcią do matematyki wolisz dzisiaj epickie przedsięwzięcia, wymagające dużej logistyki, czy kameralne, intymne kino?
W tej chwili wolę mniejsze filmy, które dają więcej czasu na myślenie nad postacią, więcej czasu na kreację. Wybieram teraz po prostu te spokojniejsze produkcje.
Plany na przyszłość?
Z filmem nigdy nie wiesz. Ja zawsze mówię, że film zaczyna się z pierwszym klapsem. Przygotowuję projekt mojego syna [Mikołaj Pokromski] „Za duży na bajki”, aktualnie pracuję też nad „Lubię wracać” Gośki Szumowskiej, który powstaje we współpracy z marką Dr Irena Eris.