Sense of Beauty

 
Świat Dr Irena Eris

Artysta charakteryzacji

Marzył o byciu malarzem. O tym, że został charakteryzatorem, zdecydował przypadek. Dziś jest jednym z najlepszych profesjonalistów w swoim fachu. Pracował z największymi: od Spielberga, Hanekego, Polańskiego do Wajdy. O tym, że na planie musi być chemia, a najlepszy makijaż to taki, którego nie widać, z mistrzem charakteryzacji, Waldemarem Pokromskim, rozmawia producentka filmowa Klaudia Śmieja-Rostworowska.
Moja znajomość Twoich prac wyprzedza spotkanie z Tobą o dekady. Pamiętam oglądanie „Funny Games” Michaela Hanekego, kiedy podejmowałam się jednej z pierwszych, poważnych prac w branży.  A jaka była Twoja pierwsza praca?
Moja pierwsza praca związana była z teatrem w NRD. W mieście Lutherstadt Wittenberg mieścił się teatr dramatyczny, balet i opera, czyli mydło i powidło. I tam zacząłem. A pierwszy film zrobiłem w Defie, dzisiejszym Babelsberg Studios. Tam z kolei był kombinat z masową produkcją filmów i tam powstał mój pierwszy film „Czas bocianów”.

I tak z marzenia bycia malarzem i rzeźbiarzem zawędrowałeś do kombinatu…
Tak, to prawda… Chciałem malować, rzeźbić, ale ta droga mi się nie udała. Zdawałem do liceum plastycznego, gdzie wszystkie przedmioty malarsko-rzeźbiarskie zdałem, ale oblałem matematykę i chemię. Wtedy przyszło pierwsze załamanie, ale się nie poddałem. Jak to w życiu bywa, o wyborze mojej drogi życiowej ostatecznie zdecydował przypadek. Koleżanka tancerka powiedziała mi, że szukają charakteryzatora w tym właśnie teatrze w Defie. Pojechałem więc uczyć się tego zawodu i przekonałem się, że jest w nim jakieś pokrewieństwo ze sztuką – charakteryzując, też maluję twarz, czasem także rzeźbię – kiedy robię efekty specjalne i prostetyki na twarz. Odnalazłem się w tym. Jako dziecko spędzałem wakacje u mojej ciotki, która była kostiumografem w teatrze w Poznaniu, być może wtedy ten bakcyl już we mnie wszedł i odtąd już zawsze ciągnęło mnie do teatru i kina.

W wymienionych przez Ciebie sztukach zderza się dość intymnie twórca i tworzywo. Niezależnie od tego, czy jest to blejtram czy glina – sam akt tworzenia jest realizacją autorskiej wizji. Film z kolei zawiera w sobie z założenia kompromis względem grupy twórców wpływającej na to dzieło. Do tego dochodzą jeszcze sami aktorzy, mający swoje charaktery, niepewności, wizje i pomysły na postaci, lepsze i gorsze dni…
To prawda, niemniej jeśli chcesz, to także kreujesz tu siebie. Oczywiście jest więcej osób ingerujących w moją pracę, więc trzeba umieć się przebić, zaistnieć. Trzeba wykazać się kreatywnością i pokazać, że moja wizja make-upu czy fryzury może stać się ważną inspiracją dla ostatecznego kształtu filmu. Ta wizja jest synchronizowana pomiędzy reżyserem, autorem zdjęć i aktorem, który też musi być zadowolony z mojej pracy. Inaczej nie osiągnę sukcesu, dzięki któremu to właśnie mnie wybierają do współpracy przy dziele filmowym. To tak jak wybiera się obrazy konkretnego malarza. Plan filmowy, patrząc z boku, wydaje się jedynie blaskiem fleszy i czerwonym dywanem, a to przecież ciężka praca. Jestem pierwszy i ostatni na planie, otwieram go i zamykam.

Twoja praca to nadawanie osobowości postaciom. Oprócz tekstu to właśnie charakteryzacja pozwala im się poczuć dobrze w nowej roli. Pamiętasz wyzwanie, rolę lub postać, którą tworzyło się najtrudniej?
Właściwie każda rola czy postać jest trudna. Trzeba tak przekazać pomysł na wygląd, żeby aktor był zadowolony, żeby się w nim odnalazł i wszedł w skórę danej postaci. Również reżyser musi „złapać” pomysł, musi się pojawić chemia. Dlatego też przed każdym filmem, po przeczytaniu scenariusza spotykam się z reżyserem
i zespołem. Nie jest tak, że od razu dostaję angaż w kraju czy na świecie. To nie jest tak, że zatrudnia się kogoś tylko dlatego, że się go zna. Trzeba sprawdzić, czy pasujemy do siebie i nasze oczekiwania się spotkają. Tak samo jest z aktorami – kiedy robiłem film z Maxem von Sydowem, poleciałem do niego do Sztokholmu na próbę charakteryzacji. Wiedziałem jednocześnie, że to nie jest tylko próba charakteryzacji, ale interview i sprawdzenie, jak będziemy z sobą współpracować. To zdarzyło się kilkakrotnie. Podobnie jest z reżyserami – Olivier Stone zaprosił mnie na kolację, żeby porozmawiać o ewentualnej współpracy. To nie oznaczało jeszcze, że zrobimy razem film. Dowiedziałem się później od mojego agenta, że przede mną na podobne spotkanie było umówionych dziewięciu innych charakteryzatorów. Stone się z nimi spotykał i rozmawiał na temat filmu, aby poczuć, czy będzie chemia i porozumienie. Oczywiście, to prawda! Aktor musi wyjść zadowolony na plan, nie myśląc o tym, co charakteryzatorsko ma „na sobie”.
1. Na planie reklamowym w Acapulco
2. Z Anną Dymną na planie filmu „Z życia nicponia”, reż. Celino Bleiweiss, 1973 r.
Przygotowując charakteryzację, projekty fryzur i makijażu, czuję, że w pewnym sensie jest to spełnienie mojego marzenia o malarstwie i rzeźbie.
Andrzej Wajda i Waldemar Pokromski na planie „Zemsty”, filmowej adaptacji dzieła Aleksandra Fredry, 2002 r.
To kwestia zadowolenia czy raczej dodania im pewności siebie przez to, że w tej nowej skórze mogą lepiej wejść w rolę?
Na pewno tak – pewność siebie. Są jednak aktorzy, którzy nie chcą się poddawać pewnym zabiegom – na przykład postarzaniu. I to częściej mężczyźni niż kobiety. Zdarza się to raczej w przypadku aktorów nieprofesjonalnych, ci wielcy oddają się całkowicie w ręce profesjonalistów, jeśli mają zaufanie, że umiemy oddać charakter danej roli. Dlatego między innymi Polański po skończonej pracy przy filmie napisał mi: „Dziękuję, stworzyłeś mi rolę”.

Mam wrażenie, że często rola charakteryzatorów jest w procesie tworzenia filmu niedoceniana lub zostaje przyćmiona przez ogrom wysiłku, jaki wkłada się również w stworzenie scenografii, plastykę obrazu czy kostiumy. A to właśnie w charakteryzatorni tworzone są często charaktery postaci – mała wymyślona blizna, zmarszczka, wąs mogą dodać godności lub ją odebrać, mogą spowodować, że dana postać jest dojrzalsza, delikatniejsza, agresywna czy frywolna. Nie mówiąc o kreacjach pełnych, tak jak w „Draculi” czy „Piratach z Karaibów”.
Ja jestem właśnie tym żołnierzem, marynarzem, bandytą i księdzem i każdy z nich spełnia inną rolę.

Bardziej księdzem czy bandytą?
To zależy, jaki jest scenariusz. I nieraz trzeba to połączyć – zaczynam od księdza, a kończę na bandycie. A bandyta może też zostać księdzem.

Czyli przechodzisz metamorfozy, tworząc filmy.
Oczywiście! Bywają filmy, w których czas akcji trwa kilkadziesiąt lat, trzeba więc wziąć pod uwagę anatomię, biologię, wymyśleć, jak aktor się będzie starzał. A to jest związane z całą rolą, ze scenariuszem, z tym, czy jego postać jest osobą z wyższych sfer, hrabią czy wieśniakiem. U każdego znamiona starości będą inne. Wieśniak będzie szybciej się starzał, bo jest to związane z naturą jego pracy. Z kolei dbający o siebie pan doktor z miasta będzie się starzał inaczej.

Jak Ty się do tej roboty zabierasz?
Najpierw czytam scenariusz, a potem siadam do pracy z reżyserem, kostiumografem i autorem zdjęć. Dla mnie autorzy zdjęć są bardzo ważni – bez nich nie ma filmu. Film to przeniesienie historii na obraz, jest jak malarstwo. Aby widz mógł dobrze zrozumieć historię na ekranie, praca każdego z nas musi współgrać. Współpraca z autorem zdjęć daje mi także ważne narzędzie, jakim jest światło – ono może pomóc, ale i zepsuć wizerunek postaci, twarzy.

Który z filmów był dla Ciebie przełomowy, pozwolił na wspomnianą wyżej metamorfozę?
Bardzo trudne pytanie. Jeśli chodzi o filmy, to z pewnością „Lista Schindlera”, która otworzyła mi okno na świat, przyniosła kolejne propozycje współpracy z aktorami i reżyserami. Ale to nie był lekki film z racji samej historii i atmosfery holocaustu na planie. Ogromny wpływ miały na mnie jeszcze „Pachnidło” Tykwera i „Biała wstążka” Hanekego.  „Pachnidło” było niejako kompletne – od charakteryzacji zwykłej po efekty specjalne. On też odcisnął się na mnie mocno psychicznie. To było wielkie przedsięwzięcie historyczne, epoka końca XVII wieku. Było wiele elementów, które mocno wciągnęły mnie w ten film. Na pewno odbiła się na mnie także mocno współpraca z wybitnymi reżyserami, którzy stawiali przede mną wielkie wymagania. Musisz wtedy dać z siebie wszystko. A pamiętajmy, że nikogo nie obchodzi, co się dzieje poza ekranem. Dlatego ja zawsze mówię, że prawda wychodzi dopiero wtedy, gdy siadamy i oglądamy ten nasz film. Ekran obnaża prawdę. Kamera jest bezwzględna, więc wyzwaniem, jakie stawiam sobie, jest czujność – bo inni nie muszą widzieć, ale ja mam widzieć i ciągle pilnować. I dlatego muszę być na planie, przy reżyserze, przy kamerze, żeby to wszystko jeszcze lepiej kontrolować. Operator myśli o świetle, reżyser o scenie, o tym, jak mają grać aktorzy, kostiumograf – jak leży sukienka i buty. A charakteryzacja to jest moja odpowiedzialność, choć oczywiście jest to praca zbiorowa. Zanim zaczynamy pracę nad filmem ustalamy, jak aktor będzie wyglądał w danych scenach czy w danych latach. Są takie filmy, gdzie pewne rzeczy realizują się na planie. Są i tacy reżyserzy, którzy nie potrafią sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał ten aktor, kiedy mu zmienimy włosy i postarzymy – muszą to zobaczyć na własne oczy. Są też plany, na których wykonuje się wszystkie próby charakteryzacji i wyglądu aktora.

Jak określiłbyś styl Waldemara Pokromskiego?
Właściwie mógłbym powiedzieć „no make-up”, ale teraz już wiele osób próbuje tak pracować.  Generalnie chodzi o to, żeby tego make-upu nie było widać. Stworzyłem kilka nowatorskich technik efektowych – np.: wymyśliłem wkładki wewnętrznego użytku do twarzy, dające efekt pogrubienia – świetne zwłaszcza do ról, w których aktor ma przybrać na wadze lub przejść widoczną transformację. Ten mój pomysł wykorzystano po raz pierwszy w Ameryce i został uznany za ekonomiczny i dający świetny efekt, bo nie trzeba było obklejać aktora, tylko „pogrubiliśmy” go od środka.

Jakie są trendy i style w dzisiejszej charakteryzacji?
Sposób podkreślenia urody nie zmienił się specjalnie, bo u kobiet nadal podkreślamy usta i oczy – to są dwa najbardziej istotne elementy twarzy, które dominują, gdy na nią patrzymy. I one zawsze w historii kina były podkreślane. Kolory czy fryzury podlegają notorycznym modyfikacjom. Ostatnio testuję sporo produktów kosmetycznych i chętnie pracuję, używając kosmetyków Dr Irena Eris – są delikatne w konsystencji i mają bardzo subtelną kolorystykę, bardzo przydatną w charakteryzacji filmowej.

Twoje guru charakteryzatorskie?
W Stanach od dawna funkcjonuje podział na charakteryzatorów klasycznych i efektowych. W Polsce robimy jedno i drugie. Zarówno w Stanach, jak i w Wielkiej Brytanii są świetni specjaliści od charakteryzacji, np. angielska charakteryzatorka Morag Ross, przez lata pracująca z Cate Blanchett, czy Christopher Tucker, u którego praktykowałem w Londynie. Cenię też bardzo Dicka Smitha i Ricka Backera. Jak oni do tego doszli? Na pewno jest to połączenie wielkiego talentu z odrobiną szczęścia. Tak było też w moim przypadku – pracowałem nad „Kapitan Ameryka”, bo akurat poszukiwano lokalnych twórców, pracujących w Niemczech.

Ze swoją niechęcią do matematyki wolisz dzisiaj epickie przedsięwzięcia, wymagające dużej logistyki, czy kameralne, intymne kino?
W tej chwili wolę mniejsze filmy, które dają więcej czasu na myślenie nad postacią, więcej czasu na kreację. Wybieram teraz po prostu te spokojniejsze produkcje.

Plany na przyszłość?
Z filmem nigdy nie wiesz. Ja zawsze mówię, że film zaczyna się z pierwszym klapsem. Przygotowuję projekt mojego syna [Mikołaj Pokromski] „Za duży na bajki”, aktualnie pracuję też nad „Lubię wracać” Gośki Szumowskiej, który powstaje we współpracy z marką Dr Irena Eris.
Wydaje mi się, że uniwersalną podstawą w makijażu jest to, aby się nie przemalowywać. Im mniej kobieta się maluje, tym wygląda młodziej.
Z Magdaleną Boczarską na planie filmu „Różyczka 2” w reżyserii Jana Kidawy—Błońskiego.
M.in. dzięki charakteryzacji zobaczymy ją tu w podwójnej roli – matki i córki.
Klaudia Śmieja-Rostworowska

Producentka takich tytułów, jak „High Life”  w reżyserii Claire Denis, z udziałem Roberta Pattinsona i Juliette Binoche, „Obywatel Jones” w reżyserii Agnieszki Holland czy wielokrotnie nagradzanych międzynarodowych koprodukcji: „Barany. Islandzka opowieść” i „Niewinne”, „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej. Członkini EFA oraz Polskiej Gildii Producentów.

Zobacz także